piątek, 3 czerwca 2016

Prolog

    - Nie ma we mnie niczego niezwykłego. - Uśmiechnęłam się pod nosem, słysząc jego znużony głos. Rozglądał się dookoła, jakby próbując pojąć choć skrawek mocy znaczenia tak prostych rzeczy dla mnie. - Jestem... Normalny. I nie przeszkadza mi to. 
   - Normalność jest okej. 
   - Tylko okej. 
   - Mogę cię o coś zapytać, Michael? - Usiadłam na wilgotnej trawie, kładąc nogi wzdłuż asfaltu. Po chwili zastanowienia chłopak przyklapnął tuż obok. 
   - Pytaj o co chcesz. - Zamilkłam. Znałam sam przekaz, którego po raz pierwszy chyba nie potrafiłam ubrać w słowa.
   - Dlaczego to lubisz? 
   - Lubię co? - Samochody przejeżdżały, a kierowcy nie zwracali na nas najmniejszej uwagi.  
   - Swoją potencjalną normalność. 
   - Nie powiedziałem, że ją lubię, jest tylko okej. Sama to tak nazwałaś.
   - Ugh. - Wyłożyłam się wzdłuż ziemi, przenosząc wzrok na chmurzące się niebo. 
   - Colleen? 
   - Jesteś jeszcze trudniejszy niż w liceum.
   - Staram się. - Pokręciłam z niedowierzaniem głową. Chciałam coś powiedzieć, ale to Michael zaczął nową myśl. - To nie ja popełniłem samobójstwo. 
   - Zginęłam w wypadku. 
   - Oczywiście, Coll. - On również opadł w dół. - Chociaż prawdę mówiąc myślałem, że stać cie na więcej. Jakaś dramatyczna historia z gwałtem w tle? 
   - Jestem pisarką, nie psychopatką! 
   - Na jedno się składa. 
   Wtedy poczuliśmy jak kropelki wody muskają naszą skórę. Jeden z samochodów nie wycelował drogi, wjeżdżając w ogromną kałużę niedaleko przydrożnego lasu. Michael warknął jakieś przekleństwo pod nosem, na co ja zaczęłam się śmiać. Bez powodu. Bo byłam bardziej szalona, niż kiedykolwiek chciałam być. 

Rozdział Pierwszy

     Wiosenny wiatr smagał moją twarz, a blask księżyca oświetlał drogę. Było już późno, a ja rzeczywiście czułam czystą wolność. Jakbym umierając, rozpoczęła nowe życie. Przyklęknęłam, przeżegnałam się i wzięłam głęboki oddech. 
    - Wybacz, bo zgrzeszyłam - wymruczał pod nosem. - Spoczywaj w pokoju, Colleen Rothe. - Nic więcej nie mówiąc, wyciągnęłam dowód z portfela. 
    Te same rysy twarzy, ten sam błysk w ciemnobrązowych oczach, to samo nazwisko. Zakopałam dokument tuż obok. Jakby z nadzieją, że sam trafi do pustej trumny. 



     Daresbury, grudzień 2011 r.


     Ludzie to skomplikowane stworzenia. Nie tylko pod względem genetyki, właściwie to sama w sobie biologia dotycząca człowieka jawi się jako okrągłe nic w obliczu jego psychologicznej natury. Nigdy nie miałam problemu z ludźmi. Błąd. Nigdy nie miałam problemu z odgadywaniem sytuacji, toku myślenia, czy nawet priorytetów rozmówcy. Tak było zawsze, od kiedy pamiętam. Poznając nową osobę odgadywałam kolejne cechy charakteru na mocy parunastu słów i kilku czynności, czasem wiedziałam czego chce od życia, jakiego wyboru dokona, którą ścieżką pójdzie. Oni byli dla mnie zbyt prości i schematyczni. Jakby zaprogramowani na niewymagające, pospolite wegetowanie dla samego oddychania. Nudzili mnie, jak konkretna, niezaskakująca matematyka.
   Właściwie trafnie porównałam ludzi do matmy. Czyste wzory, zawsze jasne wyniki, nawet jeśli nie zawsze wymierne. Wymagające skupienia, uwagi, wiecznego zastanawiania się, z wyzwaniami, lecz niepodważalnie według określonego odgórnie schematu. Nic twórczo, wszystko odtwórczo. Nie znosiłam matmy. Za ludźmi też nie przepadałam, choć budzili moją fascynację. I nie oznacza to żadnej aspołeczności, albo zamknięcia w sobie. Skądże znów. Nie znam osoby, która kręciłaby się w towarzystwie tak często jak ja. Nie znam też osoby tak rozgadanej i wiecznie dyskutującej... Mimo t wciąż uważałam znaczny odsetek tych ludzi, którym poświęcałam czas za bandę idiotów. Nie jestem nic więcej warta, oczywiście. Utożsamiam się z tymi idiotami, jednakże... Mój tryb życia był świadectwem antybierności. Notowałam. Ja wiecznie notowałam każdy, zauważony mankament. Nie tylko namacalnie w ludziach, ale głównie w ich matematycznie wykalkulowanych ruchach. Tak łatwo rozgryzałam każdy kolejny...
    Dostał możliwość, zmarnował szansę, wrócił jak ten syn marnotrawny i co? Znów dostał szansę. Oni zawsze mieli ich po kilka, jeśli nie kilkadziesiąt. Co zabawne. Każdą bez wyjątku marnowali.
   Rzuciła faceta? Czeka, aż ją przeprosi i wrócą do siebie. On? Przespał się z inną. Inna? Czuje satysfakcję z ostatecznego zniszczenia związku tej dwójki. Bo wiedziała, co sama robiłaby po rzuceniu faceta. Oczywiście to zależy od typu osobowości, ustawionego w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie. Ale myśląc dalej, nie tak zaściankowo, można wiele wywnioskować na temat człowieczego umysłu.
    Chociaż co ja, mając siedemnaście lat mogę rzec na temat? Po prostu trochę już znam się na ludziach, bo wleźli z buciorami na moją psychikę, gdy byłam jeszcze w przedszkolu. Chłonęłam ich schematyczność, uodporniłam się na nią w pewien sposób i proszę. Jestem kim jestem. Jestem trochę inna, niż powinnam być. Mam mniej proste potrzeby, nazywam się artystką, lecz nie staram się na siłę, by być wyjątkową.
    Nie wyglądam. Pofarbowałam włosy, kiedy rudy stał się niesamowicie modnym kolorem. Ani ze mnie skrzat, ani miary nie przekraczam. Mogę mierzyć do metra siedemdziesiąt, ewentualnie mniej, ale ponad wszelką wątpliwość więcej niż metr sześćdziesiąt pięć. Moje oczy są po prostu brązowe. Nie odbijają morskich fal, nie mienią się złotem. To zwyczajny, głęboki brąz, sprawiający, że źrenica czasem tonie w tęczówce. Dużo się śmieję. Bardzo dużo, a jeszcze raz tyle gadam. Często sama męczę się swoim głosem. Spaceruję, uczę się na trzy, grywam w gry komputerowe, biegam dla zdrowia. Nic wyszukanego, mam rację? Więc dlaczego nazywam innych ludzi schematycznymi? Hipokrytka? Skądże...
    Bo w większości wypadków tu kończy się zakres możliwości. Najgorsze co można zrobić - stać się wegetatywną częścią i tak konsumpcyjnego świata. Gdyby to ode mnie zależało - zniwelowałabym wszystkich chorych na brak wyobraźni ludzi.
    Wyobraźnia bowiem to coś, co nas artystów napędza.
    Nie tworzyłam dobrej sztuki i prawdopodobnie nigdy takiej nie stworzę ale czułam się w porządku z tym, ile jestem w stanie osiągnąć samymi koncepcjami. Ilu ludzi sobie zjednać.
    Lecz jak każdy twórca, potrzebowałam natchnienia i rzeczywiście nigdy nie spodziewałam się, że ktoś tak bezbarwny, zmieszany z neutralną całością jest w stanie mnie natchnąć. Ale tu nie chodziło o jego fizyczność. Bo owszem, tak jak mnie się podobał, dla ogółu wyglądał zbyt... Michael. Wyglądał zbyt Michael. Zapewne domyślacie się, że Michael to jego imię. Nawet ono nie miało w sobie niczego spektakularnego. Było tylko imieniem, niemal tak nieciekawym jak jego właściciel. Ku śmieszności. Michaela nie potrafiłam rozgryźć.
    Kiedy zaczęliśmy rozmawiać... Poczułam się trochę tak, jakby podał mi coś odurzającego. Klapki na powiekach i czysta zieleń jego pięknych, wciągających mnie w każdy możliwy sposób, oczu.
    Ale podejrzewam, że ja go tylko męczyłam swoją osobą. Gdyż sam w sobie niewiele mówił i rzadko kiedy poświęcał mi sto procent uwagi. To działało w jedną stronę, ale nie narzekałam, póki mogłam z jego oczu czerpać natchnienie na kolejne akapity swoich żałośnie amatorskich książek.
   Zgadza się. Jestem pisarką - amatorką i potrzebuję pisać, by tworzyć swój świat, na bazie tego zniszczonego przez schematy, konsumpcjonizm i wegetatywność. Może brzmi jak szaleństwo, ale tylko w pewnym procencie nie jestem szalona.


   
   Daresbury, styczeń 2012 r.


    Nie jestem zazdrosna. Nie jestem zła. Nie jestem w nim zakochana. To tylko chłopiec, nawet nie mężczyzna. Posiłkuję się jego wypowiedziami, kiedy piszę. Myślę o jego oczach, chcąc odpłynąć. Czuję, że potrzebuję zamordować Debbie, ale tylko pisemnie. Ile lat dostaje się za zabójstwo z premedytacją i szczególnym okrucieństwem dziewczyny swojego... natchnienia? Wena jest przecież bezcenna.
   Och, to ma taki zabawny wydźwięk. Ale ja nie jestem szalona. Tylko trochę zbyt mocni cenię sobie własną obecność. Mam dość patrzenia na ludzi. Oni mnie męczą. Mam dość miejsca, w którym mieszkam. Duszę się tu. Za mało możliwości, za mało nowych osób, którymi jeszcze nie zdołałam się zmęczyć. Och, oni wszyscy są tacy fałszywi.



   Daresbury, październik 2012 r. 


   Michael jej nawet nie kocha. I sam o tym mówi. Jak może nie wierzyć w miłość? Ona istnieje. Na pewno. Gdzieś tam musi na nas czekać...



   Daresbury, luty 2013 r. 


    A gdyby się tak nastawić pozytywnie? Próbowałam. Wielokrotnie próbowałam, naprawdę! Nienawidzę obłudy. Ją też przejrzałam. Widzę, jak rozkazuje mu wzrokiem, tyle też... Z jakiej przyczyny Michael godzi się na to? To nie jest w jego stylu. Albo mam rację, albo wypaczyłam sobie jego własną wizję. To złe, Colleen, to naprawdę złe, co robisz.



   Daresbury, listopad 2013 r. 


   Obłuda, obłuda i jeszcze raz obłuda. Czy ci wszyscy ludzie dookoła mnie nie widzą faktu, że okłamują samych siebie? Czy ten sztuczny uśmiech ich nie męczy? Przecież znam ich stosunek, wiem jak mówią wprost i ja mówią za plecami. To żałosne. Śmieszne i żałosne.


   Daresbury, marzec 2014 r. 


   Tylko dwa rodzaje ludzi planują śmierć - pisarze i mordercy.


    Daresbury, czerwiec 2014 r.

"Pytanie: Czy jest życie przed śmiercią? – wydaje się nikogo nie interesować."  
    "Wiele razy zastanawiałam się nad tym, co czują samobójcy przed doprowadzeniem się na skraj. Ile czasu myślą nad czynem, który zamierzają popełnić. Czy zawsze to planują? Czy potrafią się powstrzymać? Czy się nie boją? Strach. Jedyne, czego mogłabym im zazdrościć to brak strachu. Trzeba być odważnym, by się zabić? Czy to swego rodzaju oznaka niezbitej słabości? Szlachetniej jest kochać, czy być kochanym? Szlachetniej umierać, czy żyć? Liczni poruszali tę kwestie. Liczni rozbierali samobójców i czynnik nimi kierujący na części. Podobnie jak liczni poruszali ciężki wątek śmierci samej w sobie. Co później? Dlaczego? Jak? Tysiące pytań kłębiących się w chorych z tęsknoty umysłach i to te umysły zainteresowały mnie bardziej. Z jakiej przyczyny miałabym po raz kolejny opisywać temat tak dobrze wszystkim znany? Nie rozważam istnienia nieba, czy piekła, nie zakłócam spokoju tych, którzy odeszli, bo oni zdołali już stanąć przed sądem ostatecznym. Ich wątpliwości się rozwiały, może narodzili się na nowo, może przeszli przez wrota raju, może sączą ambrozję z miodem na Olimpie, może... Osobiście nie interesuje mnie czysty fakt, co z tymi, którzy odeszli, ja chcę wiedzieć co czują, myślą i robią pozostali na ziemi, nie pod nią. Coś oczywistego, racja? Łzy, trochę kondolencji, komentarz "była taka dobra"... Gówno prawda. I tak za moment zapomną. I tak wypomną ci twoje porażki, ale szeptem, bo o zmarłych przecież źle się nie mówi... Na głos. Problem natomiast zaczyna się, gdy o zmarłym nie mówią już wcale. Mija tydzień, miesiąc, rok, a ty, w ich ówcześnie chorych z tęsknoty, teraz próżnych na ciebie, głowach nie iskrzysz się nawet wspomnieniem. Zostałeś zapomniany. Gdzie idą zapomniani? Czy istnieje miejsce na świecie, albo nad światem, w którym tlą się martwe dla społeczeństwa duszyczki? Wiem jedno, idą jak najdalej od ich próżnych głów.  
   Chciałam to sprawdzić. Chciałam widzieć opadające na nekrolog łzy, chciałem napawać się nieprawdziwymi lamentami obłudnych... Mówi się, że jeśli zależy ci na informacji, stań się źródłem. Ale samobójstwo to coś zbyt ryzykownego. Nie miałabym szansy przelać tego, co zamierzam na papier. Dlatego postanowiłam skłamać. Skąd piszę? Zza dębu na cmentarzu w Daresbury. Gdzie jestem? Na własnym pogrzebie."

    Manchester, lipiec 2014 r.


   Całkiem martwa, jak na kogoś żywego. Dosłownie trup dla tego społeczeństwa.

Opis

Całkiem martwa jak na kogoś żywego, dosłownie trup dla tego społeczeństwa... 

Zrobiłam to, bo chciałam przeprowadzić badanie. Czysta psychologia, którą nigdy nie planowałam się trudzić. Zwłaszcza dlatego, że na siłę próbowałam przekonać samą siebie, jak normalna jestem. Zazwyczaj jednak dzieje się tak, iż jeśli coś nie pasuje do reszty, na siłę upchnięte ostatecznie odpuści. Czasem czułam się po prostu niepasującym elementem ludzkiej układanki. 

Wiesz co zawsze mnie fascynowało? Światło słońca. Kolejne barwy złączone ze sobą w jedną, domniemanie neutralną. Czy to znaczy, że zlepek emocji jest powodem neutralności charakteru? Czy to znaczy, że jesteś zlepkiem emocji?  

Ty - potencjalnie niczym nie wyróżniający się z tłumu. 
Ja - w oczach mieszkańców miasteczka zmarła dwa lata przedtem. 

Na szarych stronach, pomiędzy szarymi ludźmi. bez kontur wyglądałam jak plama atramentu, całkiem wyrwana z kontekstu. 


{a/n: opowiadanie nie zawiera elementów nadprzyrodzonych, ani gangów, ani mafii, ani nawet narkotyków. Wybacz, jeśli Cię rozczarowałam.}